Reklama

Dodatkowa wypłata dla polecających produkty OZE

Zarejestruj się

Branża drobiarska w zapaści. „Jesteśmy bezsilni” – mówią właściciele rodzinnych hodowli drobiu

Indyk, kryzys w branży drobiarskiej

Branża drobiarska w zapaści. „Jesteśmy bezsilni” – mówią właściciele rodzinnych hodowli drobiu

Od kilku tygodni branża drobiarska pogrąża się w kryzysie, którego nie było od ’89 roku. – Jesteśmy bezsilni. Nie kwalifikujemy się do żadnych programów wsparcia dla małych przedsiębiorców, czujemy się pozostawieni sami sobie. Czeka nas bankructwo – mówi Eliza Szwed, właścicielka hodowli indyczki w Iłowej (Lubuskie). 

Od kilku tygodni media opisują postępujący upadek polskiej branży drobiarskiej. Mielenie piskląt, utylizacja zwierząt, które nie miały szans trafić do uboju, rosnące ceny pasz i bezradność hodowców, którzy od dekad prowadzili rodzinne przedsiębiorstwa – to krajobraz po ataku koronawirusa. Niestety sytuacja drobiarzy nie jest przedmiotem zainteresowania rządzących, którzy w przygotowanych programach pomocowych nie wzięli pod uwagę specyfiki pracy w przedsiębiorstwach tej branży. Uruchomione programy są skonstruowane tak, że wielu hodowców po prostu nie spełnia wymogów, dzięki którym mogliby otrzymać pomoc. Komisja Europejska wykluczyła drobiarstwo z pomocy, w najtrudniejszej sytuacji wciąż są mali przedsiębiorcy i koronawirus uderza w nich rykoszetem. 

Eksperci od dawna przypominają o tym, że wraz z rozwojem rynku drobiarskiego w Polsce nie przyszły żadne nowe regulacje, które mogłyby wspierać branżę w chwilach kryzysu. Dwa lata temu przechodziła ona poważne problemy w związku z atakiem ptasiej grypy. W tym roku pandemia COVID-19 niemal zmiotła drobiarstwo, zwłaszcza małych przedsiębiorców. Dlaczego? Zdania się podzielone. Pojawiają się głosy, że to hodowcy są winni nadprodukcji. Hodowcy wymieniają z kolei przykłady na to, jak fatalnie zorganizowana jest branża. 

Polski drób był produktem chętnie kupowanym przez kraje UE i Trzeciego Świata, bo miał dobrą jakość i przystępną cenę. Duża część hodowców modernizowała swoje budynki inwentarskie, otrzymała na nie dotacje, by zwiększyć swoje moce przerobowe. W tej chwili w najtrudniejszej sytuacji są mali przedsiębiorcy i rodzinne hodowle, dla których nie ma punktów zbytu. 

O zapaści w branży drobiarskiej i sytuacji małych hodowców opowiada Eliza Szwed, właścicielka fermy drobiu, która zajmuje się hodowlą-tuczem indyczki w Iłowej (Lubuskie).

Iga Dzieciuchowicz: Jak długo hoduje Pani indyczkę?

Eliza Szwed: Fermę przejęłam po rodzicach, prowadzę ją od 20 lat. Wielkość mojej produkcji wynosi 28 tys sztuk. Na gospodarce pracuję z mężem, zatrudniam jeszcze jedną osobę do pomocy. Od dłuższego czasu podnosimy się i padamy, biznes jest bardzo niestabilny. Dwa lata temu mieliśmy kryzys związany z atakiem ptasiej grypy i było wtedy bardzo ciężko. Żeby przeżyć zmuszeni byliśmy posiłkować się kredytami. Jednak takiej zapaści, jak teraz, to jeszcze nie było. 

Jak wygląda sytuacja na fermie w czasie pandemii?

– Indyczkę zdaje się co trzy, cztery miesiące. Teraz panuje tendencja spadkowa z tygodnia na tydzień. 80 procent moich kosztów to zakup pasz, które bardzo podrożały i nadal drożeją. Gospodarstwo przynosi same straty. Doszły też problemy z terminem odbioru ptaków przez ubojnie. Choć mamy umowy kontraktacyjne, które nas hodowców zabezpieczają, to ubojnie z opóźnieniem odbierają  ptaki. Indyczki zdaje się pomiędzy 14 a 15 tygodniem życia. Ja w tej chwili zdałam indyczkę między 16 a 17 tygodniem życia. Przesunięte terminy odbioru ptaków przez ubojnie spowodowały dodatkowy wzrost poniesionych kosztów związanych głównie z zakupem paszy. Ubojnie nie mają co zrobić z mięsem, chłodnie są wypełnione po brzegi. Nikt nie gwarantuje odbioru ptaków od hodowców. 

Ile ubojnia płaci za ptaki? 

Z kalkulacji, której dokonałam koszt tuczu indyczki to ok. 4,95 zł za kilogram, a ubojnie płacą teraz 4,54 zł za kilogram i cena nadal spada. Jestem stratna na każdym kilogramie sprzedanego mięsa 40 gr. Nie mamy środków, by prowadzić kolejne stado. W tej chwili wstawiłam tylko połowę ptaków 15 tys. piskląt, bo muszę mieć przepływ gotówki. Reszta kurników stoi pusta. Ubojnie same zachęcają, żeby pauzować tucz, lub ograniczyć ilości wstawień.

Czy nie ma pomocy z tarczy antykryzysowej? 

Drobiarstwo wykluczone jest z jakiejkolwiek pomocy. Jako działy specjalne produkcji rolnej ze swoją hodowlą do niczego się nie kwalifikujemy. W programie jest na przykład wymóg, by udokumentować spadek obrotu z miesiąca na miesiąc. A przecież my prowadzimy sprzedaż co trzy, cztery miesiące. Jak mam to udokumentować? Walczymy o pomoc, żeby nas inaczej potraktowano. Złożyłam wniosek w Urzędzie Pracy o udzielenie pożyczki na pokrycie bieżących kosztów prowadzenia działalności gospodarczej, ale został odrzucony, ponieważ moje gospodarstwo nie kwalifikuje się. Nie ma nas w żadnym pakiecie. Jedyne, co udało mi się załatwiać, to zwolnienie na trzy miesiące z opłat ZUS dla naszego pracownika. 

Czy biznes drobiarski jest źle zorganizowany?

– Odkąd pamiętam, drobiarstwo jest wykluczone z jakiejkolwiek pomocy i mam na myśli rodzinne hodowle, takie jak moja. Często pojawiają się głosy przeciwko hodowcom, że postawili wielkie budynki inwentarskie, dostali dotacje z UE na 20 tys. ptaków w jednym kurniku i narzekają, że jest nadprodukcja. Ale przecież nie wszyscy te fermy postawili, są też mali przedsiębiorcy, którzy są najbardziej pokrzywdzeni. Jesteśmy bezsilni. Ubojnie sobie radzą, wytwórnie pasz podnoszą ceny, wszystkie inne koszty rosną. Co ja mogę? Jestem zwykłym rolnikiem. Znajomi z branży drobiarskiej  również narzekają na ciągłe problemy finansowe, na brak stabilności w drobiarstwie, na brak pomocy. Wszyscy mówią, że jakoś musimy ten czas przeczekać. Tylko jak??? Jeżeli państwo nam nie pomoże większość gospodarstw rodzinnych zbankrutuje.

A może trzeba sprzedać gospodarstwo? 

Kilka razy niemieccy przedsiębiorcy chcieli kupić nasze gospodarstwo. Nie dopuściłabym do tego, bo mam takie coś w sobie, że to jednak rodzinna ferma. W tej chwili sama mam kryzys psychiczny i zastanawiam się jednak nad sprzedażą gospodarstwa. Życie w ciągłym stresie odbija się na zdrowiu którego to zaczyna brakować. Mieszkamy na gospodarce, jesteśmy w pracy 24h na dobę. Trzeba ciągle pilnować, opiekować się ptakami, przecież to żywe stworzenie. Nigdzie nie można się ruszyć, od 20 lat kredyt goni kredyt. Złożyłam ostatnio wniosek do banku o odroczenie spłaty rat od kredytów, ale mają tyle wniosków, że już miesiąc czekam na decyzję. Nic z tego nie ma i serce się kraje. Czy się odbijemy? Nie wiem. Martwię się bardzo o przyszłość swoją i dzieci.

Artykuł stanowi utwór w rozumieniu Ustawy 4 lutego 1994 r. o prawie autorskim i prawach pokrewnych. Wszelkie prawa autorskie przysługują swiatoze.pl. Dalsze rozpowszechnianie utworu możliwe tylko za zgodą redakcji.